Wycieczka do Nowego Jorku,
weekend majowy 2024
Naszą wspólną wycieczkę do Nowego Jorku, zaplanowaliśmy jeszcze jesienią 2023r. Na czas realizacji wybraliśmy długi weekend majowy, ze względu na bardzo korzystny układ dni wolnych.
Na przewoźnika wybraliśmy linie Lufthansa, zakupiliśmy bilety, zrobiliśmy rezerwację w hotelu, tak aby być w centrum Manhattanu, pomiędzy Times Square a Parkiem Centralnym.
Tydzień przed wyjazdem wypełniłem wniosek wjazdowy do USA, a na 30 godzin przed podróżą, czyli dzień przed wyjazdem lekko po północy zrobiłem odprawę, poszło szybko i sprawnie, tyle tylko, że w czasie ostatniego półrocza linie zmieniały ciągle czas wylotu z Monachium, z godziny 11 zrobiła się 14.
Zrobiłem też research rynku połączeń telefonicznych, za 179 zł zakupiłem kartę e-sim do Stanów (esim USA). Obecnie w telefonie można aktywować do kilku takich kart. Jest to bardzo przydatne. 2 dni później już miałem tę kartę aktywną z numerem telefonu, w chwili przylotu do Stanów jeszcze w samolocie uruchomiłem transmisję danych i mogłem rozmawiać. Wszystko to bez limitu przez miesiąc, no może z jednym limitem, nie działa tu hotspot osobisty, czyli nie mogę użyczać swojego internetu.
Pobudka była lekko przed 3 w nocy, taksówka na lotnisko we Wrocławiu, tam odprawa i spokojnie mając jeszcze godzinę w zapasie oczekiwaliśmy na samolot do Monachium o 6 rano. Postanowiliśmy się spakować kompaktowo, bez bagażu głównego, z którym zawsze mogą być kłopoty. Każdy miał walizeczkę na kółkach i mały plecaczek podróżny, który można wrzucić pod siedzenie. Linie Lufthansa dają pierwszeństwo wejścia osobom podróżującym z dziećmi, stąd po oddaniu bagażu kabinowego tuż przed wejściem do małego, wąskiego odrzutowca już wygodnie siedzieliśmy i czekaliśmy na start samolotu.
Po godzinie już byliśmy w Monachium. Znamy tę miejscowość w Niemczech, przejeżdżamy tam przeważnie zimą samochodem w drodze na narty, ale samochodem to trwa dziesięć razy dłużej.
Co robić z taką ilością godzin do godziny 14..? Szybko odnajdujemy na lotnisku odpowiednie wskazówki jak dojść do bramek L. Mieszczą się one w osobnym, oddalonym terminalu. Kiedyś przemierzało się te odległości długimi korytarzami, czasami korzystając z tzw. przyśpieszaczy w postaci ruchomych poziomych chodników. Obecnie funkcję tę spełnia podziemny tramwaj.
W strefie lotów pozaeuropejskich jest znacznie spokojniej, a nawet są nieco niższe ceny w sklepach wolnocłowych. Zasiadamy w barze i zamawiamy śniadanie, pancakes, omlety, napoje, kawa która stawia na nogi.
Zjedliśmy, zaczęliśmy zwiedzać sklepy duty free, ale nie poszaleliśmy, wszystko to mamy też w Polsce i nawet w niższych cenach. To nie te czasy jeszcze całkiem niedawne, kiedy z tej strefy wychodziło się z dodatkowymi torbami. Zresztą, walizki nasze i tak za bardzo nie zachęcały wolną przestrzenią załadunkową.
W obecnym terminalu już do strefy poza Schengen wpuszczają od godz. 10, na 2 godziny przed wylotem, więc spokojnie dalej czekamy.
Głód robi swoje, więc idziemy na lunch. Białe bawarskie kiełbaski…. To nie to co nasze. Ale zjadamy, dzieci wcinają frytki i kurczaka. W swoim czasie wchodzimy już bezpośrednio pod nasze bramki.
Nasz samolocik już na nas czeka, samolocik… Airbus 380/800. Tak może on zabrać nawet 900 osób, jest dwupokładowy. Jest to obecnie największy pasażerski samolot świata. Ciemno robi się od tłumu czekającego na wejście. Ale znowu, z dziećmi mamy pierwszeństwo wejścia, a więc siedzimy już w tym kolosie, dzieci oglądają już bajki, kiedy inni powoli zapełniają wszystkie wolne obok miejsca.
Start, lot i lądowanie jak w luksusowym Mercedesie, na kamerkach można podglądać całe otoczenie samolotu, stewardesy raczą nas napojami, posiłek główny bardzo smaczny, zjadam wszystkie resztki po dzieciach.
Wylądowaliśmy po 8 godzinach, ale wg zegarka, lecieliśmy tylko 2 godziny, oczywiście zmiana czasu. Jest po 16, tłum wylewa się do sali kontroli paszportowej. Wygląda na to, że spędzimy tu co najmniej 2 godziny. Ale płacz zmęczonej Hani powoduje, że trafiamy do nieco szybszej kolejki odpraw, która też jednak zabiera nam około godziny.
Czarnoskóra urzędniczka jest bardzo surowa, jak za dawnych czasów: jak długo, po co, gdzie mieszkamy i ile mamy kasy, wrażenia na niej nie zrobiło, że przyjeżdżamy na przedstawienie KING LION na Broadwayu, które naprędce wymyśliliśmy, jak zawsze aby uatrakcyjnić rozmowę.
Kolejny etap, to jak się stąd wydostać. Przed terminalem parkują i odjeżdżają, kilku porządkowych z gwizdkiem nie pozwala na większy zator w tym miejscu. Pojawia się chętny taksówkarz. Już chwyta się za torbę i otwiera bagażnik. Ok, ile na Manhattan? Nie odpowiada, kolejne takie samo pytanie, ach muszę zobaczyć w samochodzie, jakby nie wiedział co to jest Manhattan. W końcu przyciśnięty rzuca 150, natychmiast odwracamy się na pięcie. Nie wiedział, że znamy takie zagrywki, trochę podróżujemy. Postój taksówek jest nieco na uboczu, stąd nie było widać go tak od razu. Taksówka wg stawki ma kosztować 87 dolarów na Manhattan, nasz kierowca uskarża się na traffic, o tej porze, więc ustlamy na 100. Faktycznie jest traffic, Jedziemy wzdłuż konstrukcji na betonowych slupach, to Airtrain JFK, zastanawiamy się czy w drodze powrotnej na lotnisko nie skorzystać z tej na pewno szybszej formy dojazdu.
Po drodze korek, bo jeden z szybciej chcących jechać jeepów leży teraz nieco pognieciony na jednym pasie, omijamy go i zaraz w oddali zaczynają pojawiać nie nam zarysy drapaczy chmur.
Taksówkarz z Indii, przeniósł się tu z całą rodziną 8 lat temu, jest tu bardzo zadowolony z życia, ma 2 małych dzieci. Zawozi nas pod sam hotel, krótki pobyt na recepcji i za chwilkę wchodzimy do naszego aparatmentu. Typowy jak na Manhattanie, na drugim piętrze w widokiem na naszą 51 ulicę. Nie ma co się rozpisywać o tym miejscu, najważniejsze że jest i jest w miarę przestronie. Już za chwilę jesteśmy na ulicy. Nowy Jork tętni życiem. Przechodzimy koło Rockefeller Center, zachodziny do pizzerii, kilka plastrów smacznej pizzy, przychodzi zmęczenie, ale.. obok jest katedra Sw. Patryka. Wchodzimy to tej monumentalnej budowli, w środku powagi nastroju dodają przepiękne organy, pora wieczorowa i dźwięki stwarzają specyficzną atmosferę. W Polsce jest 3 w nocy, jeszcze chciało by się podejść na Times Square, jest niedaleko, kusi kolorowymi reklamami. Jednak wygrywa opcja hotel, prysznic i sen.
Budziny się jeszcze w czasie nocy, druga w nocy, ale w Polsce 8 rano. Ale chwilka z Internetem i śpimy do rana. Jest chłodno. Nad ranem włączamy ogrzewanie pokoju. Poranna toaleta i jedziemy windą na 7 piętro na śniadanie.
Mamy specjalne karty śniadaniowe. 14 bloczków na 7 dni. Na miejscu okazuje się że jest to śniadanie ala carte, a każda karta ma wartość 27 dolarów, za ekstra dodatki trzeba zapłacić. Bierzemy więc 2 zestawy śniadaniowe obejmujące omlet i jajecznicę z niewielkimi dodatkami, dla dzieci pankakes, coś do picia. Suma summarum dopłacamy do naszych 54 jeszcze 42 dolary. Woda i kawa za darmo, kawa smakuje jak rozcieńczona trochę zbożówka. Ale tak tu jest w hotelach, stąd po dobrą kawę biegnie się rano do Starbucks.
Wychodzimy na poranny spacer, kierujemy się do pobliskiej Katedry św. Patryka na mszę o 10 15. Delektujemy się wspaniałą muzyką organową poprzedzającą mszę. Msze o tej porze celebruje tutejszy kardynał. Wchodzi do kościoła w procesji, wita się serdecznie ze wszystkimi dookoła, podpiera się swoją laską duszpasterską. Tuż za nim orszak zamyka rosły ochroniarz. Msza, to prawdziwy spektakl. Każdy na swój sposób okazuje swoją wiarę i zaangażownie. Na ławkach kody do internetu. Jeden z nich prowadzi do strony na której jest rozpisana cała celebracja mszy. Jest dzisiaj 5 niedziela po Wielkanocy. Śledząc teksty czytane na komórce, o wiele łatwiej ich zrozumieć. Jest też odnośnik do wspomożenia kościoła. Na każdym kroku można to zrobić, poprzez kliknięcie kodu QR. W kościele są też rozmieszczone specjalne skarbonki, oznaczone numerami 5, 10, 50. Mają specjalne otwory na karty kredytowe, można przeciągnąć i wspomóc w ten sposób parafię.
Po wyjściu z kościoła jeszcze szumi nam w głowie muzyka organowa. Idziemy ulicami w stronę Central Parku. Robi się coraz cieplej, wystarcza już tylko krótki rękawek.
Zauważamy po drodze Trump Tower, a zaraz później najsłynniejszy Apple Store na 5th Avenue. Cała jego infrastruktura jest w podziemiu, na zewnątrz tylko sześcienna szklana bryła wejścia do sklepu. Wszystko jest tutaj głównie ze szkła, kiedyś nawet stąpaliśmy po szklanych schodach, obecnie są zmienione na aluminiowe.
W Parku Centralnym tłumy, niedziela i piękna pogoda robią swoje. Każdy chyba chce popływać łódka na stawku, kolejka tam chyba na kilka godzin oczekiwania, dłuższa niż na lotnisku. Dzieci chcą zobaczyć posąg Kopciuszka- Cindirella, więc tam się udajemy. Za bardzo nie da się tutaj wypocząć ciszą, zewsząd mnóstwo grających różne style muzyki. Podziwiamy wspaniałe widoki z parku, gdzie w tle majaczą się sylwetki wieżowców. Jest tu kilka nowych wież.
Opuszczamy park, idziemy 6 aleją. Po drodze wchodzimy do hotelu, w którym mieszkaliśmy 5 lat temu, Park Central Hotel. Mieli go wyburzać, ale skończyło się na odnowie wnętrz. Być może plany się zmieniły w związku z pandemią. W dalszej części ulicy jakaś większa akcja, mnóstwo wozów straży pożarnej i strażaków w kolejnym hotelu. Pewnie ktoś zapalił papierosa w pokoju hotelowym, przyjechali go zgasić. Oni lubią takie akcje.
Dochodzimy do Times Square. Reklamy na potężnych telebeamach robią wrażenie na dzieciach. Tłumy są tu tak wielkie, że dzieci trzymamy cały czas mocno za rękę. Odwiedzamy sklep Disneya. Dzieci zauroczone tym co można w środku kupić. Każdy bohater z bajek tam jest. Są też ich stroje w każdym rozmiarze. Udajemy się powoli do hotelu na krótki relaks, który jednak przedłuża się do następnego dnia. Marysia robi sobie legowisko na podłodze, Hania wskakuje do naszego łóżka. Myśleliśmy że pokonaliśmy Jet- lag, ale on pokonał nas.
Poniedziałek rozpoczynamy jak zwykle śniadaniem, tym razem już bogatsi w doświadczenie zamawiamy bez stresu to co najbardziej lubimy. Dzisiaj dostaliśmy chyba najlepsze miejsce na oszklonym balkonie, w tle Katedra św. Patryka. Dzisiaj ambitny plan, zjechania na sam dół Nowego Jorku, czyli Downtown. Szybkie planowanie trasy, aplikacja z rozkładem metra i lecimy na zieloną linię downtown. Stajemy przed automatem biletowym w zamiarze zakupu karty tygodniowej. Bardzo intuicyjne menu, dochodzimy do bezlimitowego przejazdu na 7 dni, innych opcji nie ma, potem j tylko 30 dni. Płatność…. Tu zaczęły się schody. Nie wiedzą oni co to są płatności zbliżeniowe, potrzebują tylko karty kredytowej. Są automaty tylko na karty, nie przyjmują też kart debetowych, musi być kredytówka z wypukłymi numerami.
Nie wzięliśmy ich z hotelu. Ale obok są też automaty działające na gotówkę. Pierwszy bilet kupiony. W czasie zakupu następnego, zwraca nam gotówkę. Mamy stare dolary, bo zwracają nam ją wszystkie automaty w okolicy. Wracamy to hotelu, przy okazji zamieniamy stację metra na większą, Rockefeller Centre. Schodzimy do podziemnego centrum, znajdujemy tu oczywiście Starbucksa. Jest więcej maszyn biletowych. Te też żygają nam z powrotem naszymi starymi, uciułanymi w Polsce dolarami. Jakaś zmasowana akcja. Ale mamy kredytówkę, wrzucam plastik, żądają nie pinu, ale ZIP code, czyli kodu miejsca zamieszkania w Stanach, nasz kod z Wrocławia, odrzucony. Kupujemy dwie kolejne karty, trzeciej, ostatniej nam odmawia. Czyli mają limit na karty kredytowe też. Ale przeszukaliśmy nasze zasoby dolarowe, znalazło się kilka nowych papierków, te bez oporu poszły. Uff w końcu mamy bilety. Mieliśmy też kilka nowych stówek, ale maszyny przyjmują banknoty tak, aby móc wydać najwyżej do 6 dolarów. Nie jest to maszynka do rozmieniania pieniędzy.
Przeciągamy bilety, wchodzimy do metra. Stacje takie jaz z filmów amerykańskich, huk poruszających się pociągów. Jedziemy pomarańczówką downtown, potem przesiadka, ale wysiadając przystanek wcześniej mamy okazję pójść na mały spacer w midtown, szukając mieszkania, gdzie w latach 1998- 2004 był kręcony słynny serial: Sex and the City. Odnajdujemy 66 Perry Street i uwieczniamy na zdjęciach te chyba najsłynniejsze schody w Nowym Jorku. Na końcu schodów wisi łańcuch, posiadłość prywatna. Kolejne zdjęcia, potem mały odpoczynek w gejowskim parku z białymi figurami ludzi. Tuż zaraz obok jedyne zejście do czerwonej jedynki downtown. W oddali widać górujący nad miastem budynek „The One”. Kilka stacji i wysiadamy na Battery. Tłumy ludzi, lekko przed południem wykupione wszystkie bilety na cały dzień na Ferry na Liberty Island. Niebotyczna kolejka ludzi czekających na prom. Ci ostatni to chyba pojadą za ładnych kilka godzin. Dookoła prace remontowe. Całą promenadę zasłania wysoki metalowy mur, za nim faktycznie remont. Nie ma jak zrobić zdjęcia z oddaloną Statuą Wolności. Wąski wolny pas, gdzie ją widać okupują parkujące promy, oczywiście z dostępem dla tych co kupili bilety i swoje odstali.
Wszystkie boczne dojścia też pozasłaniane, więc udajemy się uptown. Niedaleko widać niezły tłumek ludzi. Kolejka do słynnego byka, największa, aby chwycić go za jaja i zrobić sobie zdjęcie, od przodu mniejsze zainteresowanie. Pamiątkowe fotki. Idziemy w stronę Wall Street. W sklepie z pamiątkami, w którym byliśmy też 5 lat temu, szczotki do kibla z podobizną Trampa i jego rudą grzywą, te same co wtedy, czyżby tak słabo schodziły?
Mijamy giełdę, pamiątkowe zdjęcie z figurą nieustraszonej, podpierającej się za boki dziewczynki wpatrującej się w budynek giełdy, będącej symbolem walki o różnorodność płciową.
Idziemy następnie s stronę dawnych wież World Tarde Center. Po drodze napotykamy sklep GAP-a. Są tam duże obniżki, więc spędzamy tam dłuższą chwilę. Dworzec kolejowy World Trade Center dla stacji przesiadkowej 11 linii metra, robi wrażenie swoją konstrukcją. Powstał w miejscu, gdzie 11 września 2001 runęły wieże. Jest najdroższym dworcem kolejowym na świecie, budowano go 12 lat, za 4 miliardy dolarów. W środku centrum handlowe, odwiedzamy Apple Store, w którym 5 lat temu, dzień po prezentacji, trzymaliśmy w ręku Iphona 11, jako pierwsi Polacy. Oczywiście korzystamy tam z darmowego internetu. Dookoła stacji pełno brązowych posągów z postaciami z bajek Disneya. Oczywiście przy każdej z nich sesja zdjęciowa.
Kolejny punkt to monumentalny Ratusz Nowego Jorku, z krótkim odpoczynkiem w parku tuż przed nim.
Zmieniamy lekko plan wycieczki, idziemy do China Town na obiad, potem Little Italy. Mijamy po drodze odgrodzony, monumentalny budynek sądu najwyższego, znany z filmów. Na początku kawiarnia: Cafe Napoli, siadamy na smaczną włoską kawę, która w niczym nie przypomina smaku Włoch ale raczej szarzyznę amerykańską. Pojawił się rzęsisty deszcz. Domawiamy coś do picia i muszle. Tu pełna rehabilitacja Włochów. Sos na podanej focacci zrobił wrażenie i szybko zniknął. Deszcz był mocny, pachnie świeżością, mały rajd po dzielnicy i wracamy z powrotem na Brooklyn Bridge, łączący Mantattan z dzielnicą Brooklyn. Monumentalny most wznoszący się wysoko nad Hudson River. Konstrukcja w latach 1859- 1883, rekonstrukcja w 1954r o czym zawiadamiają potężne wykonane z brązu szyldy wraz z nazwiskami konstruktorów. Jest to jeden z najstarszych wiszących mostów na świecie o długości 1834m, przęsło główne ma prawie pół kilometra. Charakterystyczne są tu wiszące stalowe liny, co kilka metrów. Mostem biegnie 6 pasów ruchu samochodowego, powyżej ulicy biegnie ścieżka dla pieszych. Mogą wjeżdżać tylko samochody do 2,7 tony, pilnują tego strażnicy przy wjeździe.
Most robi wrażenie stąd też przechodzą przez niego całe tłumy zwiedzających. Jedni wracają z powrotem, inni przechodzą na sąsiedni most: Manhattan Bridge, mniej atrakcyjny. Bardziej hałaśliwy z racji poruszających się po nim pociągów. My wchodzimy w Brooklyn, ale pojawiają się chmury deszczowej, więc powrót pomarańczówką na Rockefeller Station.
Późnym wieczorem przyjechał Daniel z synem. Lecieli z Warszawy bussines klasa. Dzięki nam spakowali się też bez bagażu głównego, stad wyszli pierwsi na odprawę graniczną i dotarli do hotelu szybciej bo jechali najpierw powietrznym pociągiem, a potem metrem.
Spotykamy się we wtorek rano na siłce, a potem na śniadaniu, wspólny stolik z widokiem na „Patryka”. Tu wymieniamy kolejne szczegóły techniczne. Za płatność metrem można też użyć karty kredytowej, lub zapłacić komórka. Ściąga wtedy 3,90 dolara, ale do 10 razy w ciągu tygodnia, potem do 7 dni też używa się karty, ale już bez opłat.
Roaming danych można tez mieć używając aplikacji Airalo, ale dobrą opcją jest dla posiadaczy kart Revoluta, wejście w zakładkę więcej i tam bezpośrednio i szybko kupuje się roaming danych z własnego konta bankowego.
Dzisiaj celem jest Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej, jeszcze w nocy kupowaliśmy bilety on line. Jest to najlepsza forma, bo mogliśmy sobie wybrać godziny zwiedzania a dodatkowo wybraliśmy jeszcze seanse dodatkowe za niewielką dopłatą.
Już jako stali bywalcy pędzimy do pomarańczowej linii metra. Daniel sprzedaje dalsze szczegóły techniczne. Mając aplikację NYC SUBWAY, można wpisać cel podróży, pomijając reklamy aplikacja kieruje nas do właściwego i najbliższego wejścia do metra, podaje też czas kiedy dany pociąg przyjeżdża. Czujemy się coraz lepiej w tym wielkim mieście.
AMNH jest położone na Manhattanie przy 79 ulicy, przy central Parku. Jest jednym z najbardziej znanych tego typu muzeów na świecie. Założone zostało w 1869r, składa się z 25 połączonych ze sobą budynków, znajduje się tam ponad 130 milionów eksponatów.
Będziemy tam jednymi z 5 milionów odwiedzających to muzeum w roku. Z tego wynika, że dzisiaj wraz z nami muzeum to odwiedzi około 14 tysięcy osób.
Wchodzimy do budynku głównego, bocznym wejściem zaraz obok linii metra, szybki scan biletów, dostaliśmy mapkę, naprędce ją studiujemy. Mamy 4 kondygnacje, na każdej multum zwiedzania. Jest tu dosłownie wszystko co można powiedzieć o historii naturalnej i nie tylko.
Co godzinę mamy rozplanowane dodatkowe seanse: Invisible Words, Motylarnię, Planetarium, Sekretne życie słoni i na koniec o 1530 na potężnej Sali kinowej film o lwach morskich. Tak pochłonięci tym wszystkim, w pośpiechu pochłaniamy tylko kawę i ciastko w międzyczasie. Po wyjściu już około 17 godziny nagle poczuliśmy głód, który nie dał na długo o sobie myśleć, zostawiliśmy go we włoskiej restauracji, gdzie dzieci dostały chyba najdroższą w ich życiu pizzę Margheritę, która była przy okazji najmniejsza, ale też i najsmaczniejsza.
Przemieszczamy się dalej wzdłuż Columbus Avenue. Podziwiamy mieszczące się w bocznych uliczkach apartamenty. Tu znajdujemy też normalne spożywczaki, kupujemy więc „paliwo” na wszelką ewentualność do hotelu. Chałka amerykańska wspaniale smakuje potem z dżemem.
Pogoda dzisiaj zupełnie inna. Jest zimno i wieje. Mimo wszystko idziemy dalej, zobaczyć co tam dzisiaj na Times Square, może jakieś przedstawienie? Tak wchodzimy na Broadway i dochodzimy do kas biletowych na Times Square. Tu niestety okazuje się, że przedstawienia King Lion nie można tu kupić, tylko w kasach biletowych: dwa bloki alej i w prawo.
Dla ciekawości, aby kontynuować temat jeszcze z muzeum o lwach, idziemy zobaczyć gdzie to jest. Faktycznie, nietrudno znaleźć, są potężne reklamy. Jest prawie 19 godzina. Okazuje się, że seans za chwilę, kierują nas do kasy, kupujemy chyba ostatnie bilety tego dnia. Dzieci pędzą schodami na widownię, o mało nóg nie połamią. Siadamy w rzędzie na głównej widowni, dookoła nas żadnego wolnego miejsca. Chyba zawsze rozpoczynają nieco później, bo jeszcze zdążyliśmy przynieść podkładki na siedzenia dla dzieci i rozpoczęło się widowisko, tak jakby jeszcze tylko na nas czekali. A widowisko wspaniałe, kolorowe. Dzieciaczki pomimo zmęczenia całodniową wycieczką, trochę czasami odpadały, żeby potem jak najszybciej jak najwięcej nacieszyć oczy bajką- widowiskiem, na którą planowaliśmy tu przyjechać.
Środa, jak zwykle zaczęła się śniadaniem, chwilę później dołączył Daniel z Kajetanem.
Ale Stany jako Stany, wszędzie chcą od Ciebie wyciągnąć kasę, tak nam policzyli za śniadanie, że największy logik świata tego by nie rozwikłał.
Ale co tam, dzisiaj jest cieplej, niemniej jednak zabieramy ciepłe ciuchy do plecaka. Celem jest przejście się High Lane, trasą spacerową utworzoną po dawnej linii kolejowej, biegnącej nad ulicą. Trasa ma 2,3 km długości i jest cała tonąca w zieleni. Dojeżdżamy metrem do początku trasy, ale jeszcze wcześniej idziemy do sztucznie stworzonego parku na wodzie, z charakterystycznymi balami w kształcie obcasów damskich butów. Obok molo 57, w środku różnorodność knajp, szybki posiłek i lecimy na High Lane. Po drodze sklep Tesli, a środku ich najnowszy van, trudno nie było wejść i dotknąć.
Trasa spacerowa, faktycznie tonie w zieleni, wyróżnia się na tle otoczenia, idziemy, podziwiając, robiąc dookoła zdjęcia. Świetne ujęcia ulic, wszystko widzimy z góry, przechodzimy przez dzielnicę Chelsea.
Dochodzimy do Huson Yards, tam trasa się kończy, zwieńczeniem jest budynek Vessel, faktycznie wygląda jak kosz na śmieci. Budynek jest zamknięty z powodu tego, że upodobali sobie go sobie ludzie jako miejsce do popełniania samobójstw.
Wracamy ulicami, 5 aleją w stronę hotelu, po drodze mijamy Empire State Building, odwiedzamy Rockefeller Centre. Odpoczynek w hotelu i wychodzimy na miasto, idziemy do hotelu, do którego przyjechała ciocia Maria. Mieszka na 26 piętrze, widok stąd fenomenalny, podziwiamy zachód słońca nad Hudson River. Zjazd windą trwał chyba 10 sekund, coś niesamowitego.
Idziemy na kolację, najlepsze knajpy są między 8 a 10 aleją. W jednej z nich zasiadamy, mniam….
Chavrolet Subarban, wezwany jako Uber, zawozi nas do hotelu. Niesamowicie wygodny, porusza się jak królewska karoca. Nie dziwie się ze głównie te samochody tu królują, ale ich kierowcami są przeważnie czarnoskórzy.
W hotelu siostry na recepcji pochwalili się, że u nich są najlepsze śniadania w okolicy. Nic dziwnego, że następnego dnia wychodzimy skoro świt, lecimy do siostry na śniadanie. Przed Rockefeller Center odgrodzone barierkami lecą wiadomości USA TODAY. Śniadanie w formie bufetu, za całość płacimy 70 S, możemy naprawdę najeść się, pieczywo nie jest tu reglamentowane. Po śniadaniu idziemy w stronę MoMA, czyli Museum of Modern Arts. Po drodze kilka pamiątkowych fotek na Time Square, i za 25 dulków nagraliśmy 2 minutowy filmik z kręcącą się dookoła nas kamerą, upamiętniającą jeszcze raz nasz pobyt w tym miejscu. Przed wejściem do muzeum, czarnoskóra strażniczka wywraca mi do góry nogami cały plecaczek, zagląda nawet do futerału z okularami, czuję się tak trochę dyskryminowany. Dziewczynki z siostrą idą na warsztaty, my zwiedzamy muzeum. Z różnymi wrażeniami. Na koniec idziemy wszyscy na 4 piętro, które całkowicie nas usatysfakcjonuje ilością i jakością artystów, chyba najwięcej dzieł Picassa, Van Gogha, Salvadora Dali…. Jest ok. Byle jaki obiadek w muzealnej jadłodajni- 130$… hmmm.
Po południu zwiedzamy sklepy, dzisiaj dziewczynki nocują u Cioci, nam udało się zakupić chyba ostatnie bilety na „Muolin Rouge”. Idziemy więc do jednego z tych słynnych teatrów, widać też go z okien Cioci hotelu, ale nie było widać wspaniałych wrażeń, które to przedstawienie w nas zostawiło. Jednym z głównych prowadzących to przedstawienie, był sam Boy George, który na koniec zaśpiewał fragment swojego kultowego przeboju: „Do you really want to Hurt Me”. Na koniec ta piosenka spowodowała wylew wielu litrów łez na widowni, niesamowite widowisko. Są 2 takie wspaniałe i znane miejsca na świecie, West End w Londynie i Broadway w Nowym Jorku, gdzie te przedstawienia są na najwyższym wyobrażalnym poziomie. No i jeszcze są teatry w Las Vegas.
Czwartek rano, jesteśmy sami, ale czasu jak zwykle mało, więc skoro świt zakładamy trampki i biegniemy do Central Parku na jogging, obowiązkowa rudnka, wokół największego tam jeziorka, tam gdzie trenował „Maratończyk”, czyli Dustin Hoffman. Dróżka ta nazywa się Shuman Running Track.
Po drodze, na przecznicach miedzy naszym hotelem a Centra Parkiem znajdujemy dużo świetnie zaopatrzonych super marketów, szkoda że wcześniej ich nie odkryliśmy.
Śniadanie na nasze kartki, tak czy inaczej przekraczamy budget o kilka dolarów. Szybkie decyzje z Danielem, my lecimy po dziewczynki, spotykamy się w Fabryce kolorów na ulicy wiosennej (COLOR FACTORY- Spring Street 251). Wszystkie dzieci zostają z Ciocią, reszta idzie na uliczki Soho na zwiedzanie sklepów. Spokojna dzielnica, znacznie różniąca się od tego co jest blisko naszego hotelu.
Po części edukacyjnej, idziemy do China Town, a potem do Little Italy, Hania decyduje, aby zasiąść w restauracji naprzeciwko tej co ostatnio byliśmy w niej kilka dni temu. Prawdziwie rodzinny obiad, spotykamy też tam Polaków z Krakowa, którzy dzień wcześniej siedzieli przed nami na przedstawieniu Moulin Rouge. Są z Krakowa, przyjechali tu na komunie w Rodzinie, przy okazji w ciągu 3 tygodni zwiedzają Stany i Kanadę.
W dalszej części dnia jedziemy metrem na południowy Bronx, na Yankee Stadium.
Niestety, posiadanie przeze mnie sticka do robienia zdjęć podnosi jego cenę, każą mi go zostawić z skrzynce przechowawczej za 20 $. Dzisiaj grają drużyny New York Yankees, przeciwko Detroit Tigers.
Wchodzimy na stadion, oczywiście po dokładniej kontroli osobistej, w nagrodę dostajemy kubki z firmowym napisem Yankees. Jest zimno, wieje, odnajdujemy swoje miejsca. Rozpoczyna się mecz basebolla. Nuda, ganiają za piłeczką, odbitą pałeczką, na trybunach wszyscy pakują w siebie wanny żarcia i alkoholu. Mecz nie zrobił na nas żadnego wrażenia, wracamy do metra, żeby się ogrzać i do hotelu, ale mecz zaliczony, żeby nie było.
I zostaje sobota, czas ewakuacji z hotelu. Siostrze udało się przedłużyć check out za jedyne 100$, ale mamy możliwość zamelinowania się tam i przetrzymania bagaży do godziny 1700.. Zwłaszcza że dzień chłodny, a błąkać się z tymi manelami na zimnie, byłoby nam raczej ciężko.
Dziewczynki nie odpuszczają obiecanych im maskotek, pluszaki ze sklepu FAO SCHWARZ i zdjęcie z pięknie wystrojoną strażniczką sprzed wejścia do sklepu jest jakby podsumowaniem wyjazdu.
Idziemy jeszcze raz do centrum w stronę Empire State, oczywiście zwiedzamy mola: MACYS, kręcimy się uliczkami, jakiś obiadek w niby włoskiej knajpie, wcale nie tani, powrót do hotelu. Szybka toaleta, końcowe pakowanie, wychodzimy przed hotel, podjeżdża Uber. Jedziemy na lotnisko, trochę w korkach, tym razem nie mostami a podziemnym tunelem.
My wysiadamy na pierwszym terminalu, żegnamy się z siostrą, ona leci do Londynu z czwartego terminalu, który jest zaraz obok.
Jesteśmy trochę wcześniej, ale lepiej zawsze poczekać na lotnisku. Mamy pierwszeństwo z dziećmi wejścia na pokład, dziewczynki jako pierwsi pasażerowie wchodzą do samolotu. Tym razem mniejszy Airbus, na 300 osób, gorsze jedzenie, nie mieli też whisky w swoim serwisie. Za to podróż przebiegła szybciej, bo cały czas spaliśmy. Tuż przed lądowaniem szybkie śniadanie i mamy przed sobą 4 godziny na Lotnisku we Frankfurcie. Nie spieszymy się. Jemy luch czy też obiad w restauracji, zamówienie przywozi nam robocik. Odnajduje nasz stolik, podjeżdża, ustawia się bokiem, skąd wyciągamy nasze talerze z posiłkami. Na ekranie kotek, którego jak pogłaskaliśmy, grzecznie mam podziękował i pojechał z powrotem do kuchni.
Wchodzimy do strefy Schengen, chowamy paszporty. Odnajdujemy nasze wejście, autobus zawozi nas do samolotu, by godzinę później wysadzić nas we Wrocławiu. Zbiera się na burzę, udaje nam się uciec do kolejnego autobusu, zamawiamy ubera, aż niewiarygodne w niedzielę po południu z lotniska za 25 zł. Jedziemy w strasznym deszczu, ale pod domem chwilę nie padało, więc lecimy do naszej bramy, wjeżdżamy na nasze piętro i radośnie wkraczamy do naszego mieszkania. Wszystko według planu.