w 2022 roku wraz z małżonką przeszliśmy cała Kotlinę Jeleniogórska, opis tego wydarzenia zamieściłem w jednym w wydań Nowin Jeleniogórskich na jesieni 2022r.
Przejście Kotliny to wyprawa naprawdę dla wytrwałych.
Trasa wyznaczona przez Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza dookoła Kotliny Jeleniogórskiej ma wg założeń 137 km, a tak naprawdę 145. Mamy 48 godzin na przejście tej odległości.
Impreza jest niezwykle popularna, o czym świadczą zapisy, które odbywają się o północy 1 czerwca. W ciągu 2 minut rozchodzą się wszystkie miejsca dla 500 uczestników.
Start zaczyna się w 3 weekend września w piątek o 12 przy dolnej stacji wyciągu
w Szklarskiej Porębie.
W tym roku razem z moją żoną Joanną, było to nasze drugie podejście do trasy. W zeszłym roku, w okolicach setnego kilometra, a było to już w sobotę wieczorem złapała nas w lesie ulewa. Dość mocno przemokliśmy, dotarliśmy do Perły Zachodu, tam lokal był zamknięty z powodu imprezy wewnętrznej i pozostał nam tylko „telefon do przyjaciela”, przyjechał kolega i zgarnął nas z trasy….
W tym roku postanowiliśmy lepiej się przygotować, nieprzemakalne buty i cała seria zabezpieczeń przeciw deszczowych.
Ważne też było rozpracowanie trasy. Nie jest to łatwe, bo na starcie otrzymujemy mapkę z zaznaczoną trasą, ale jak się tej trasy nie rozpracuje na trakingu w odpowiedniej aplikacji, to lepiej się w drogę nie wybierać, chyba że trafi się na grupę osób, które tę trasę już wcześniej prześledziły lub przeszły. Na trasie jest kilka odcinków, które nie wiodą tradycyjnymi, oznakowanymi szlakami górskimi i z przejściem tych odcinków jest najwięcej problemów.
Idzie się cały czas, można w ciągu tych 48 godzin ewentualnie zdrzemnąć się na kilka godzin, a tak to trzeba iść i iść. Trzeba też pokonać opór przed nocnymi marszami, odpowiednia lampka czołowa i motywacja, zapas baterii, odżywianie i dbanie o stopy się są warunkiem przejścia. Nie wolno tu zapomnieć o podstawowym sprzęcie jakim jest smartfon. Trzeba mieć do niego „power bank” bo oprócz zwykłego telefonu w komórce są zapisane trakingi dróg które mamy przejść. Lampka czołowa i najlepiej kilka kompletów baterii i na pewno co najmniej jedno zapasowe źródło światła.
Pogoda jest różna, deszcz a nawet śnieg też nam towarzyszą. Trasę kończy zazwyczaj 40% uczestników, mocna ulewa często przyczynia się to tego wyniku. Uknuliśmy nawet ze znajomymi tezę, że Duch Gór nie lubi „Kotliniarzy” darząc ich zawsze sporą dawką deszczu. Bo czymże można wytłumaczyć fakt, że od wielu lat pogoda weekend przed przejściem i weekendy po przejściu jest o niebo lepsza niż w weekend przejścia.
Są różne sposoby przejścia tej trasy. Niektórzy idą cały czas i pojawiają się na mecie już nawet po 22 godzinach, oczywiście część trasy pokonują biegiem. Mają szybkie tempo. W barze przed rozpoczęciem przejścia spotkaliśmy uczestnika, który w uprzedniej edycji przeszedł całą trasę w 27 godzin; powiedział, że do tego wszystkiego potrzebował 2 piw i 27 papierosów. Ale spotkaliśmy też na trasie po 22 godzinach uczestników totalnie zmęczonych, którzy nie zjedli żadnego ciepłego posiłku, nie mieli gdzie się schronić, przemoczeni szli do punktu transportowego aby zakończyć trasę. Ogólnie idąc w miarę szybko trzeba liczyć 4-5 km na godzinę. I jest to dość dobre tempo.
Tekst ten o trasie piszę tydzień po przejściu „Kotliny”, siedząc w hotelu z jednej strony z widokiem na trasę ze Śnieżnych Kotłów w stronę Śnieżki, a z drugiej strony, popijając kawę w kawiarni widzę w oddali wieżę telewizyjną na Barańcu.
Wracając do trasy. Ruszamy w południe spod wyciągu na Szrenicę. Pogoda w tym roku nieco lepsza na starcie, bo przynajmniej nie pada. Ale po przejściu niecałego kilometra, koło wodospadu Kamieńczyka pojawia się pierwsza ulewa. Szybko trzeba było okryć plecaki i siebie samego. Leje mocno, niektórzy zatrzymują się i stoją pod drzewami. My idziemy dalej. O godzinie 13 mijamy Halę Szrenicką, przed schroniskiem na Szrenicy skręcamy w prawo, idziemy w stronę Śnieżnych Kotłów, widoczne są w tym roku z daleka, odnowione czerwone dachy obserwatorium widać z oddali. Tam pod daszkiem spożywamy pierwsze kanapki, plecaki stają się nieco lżejsze. Po kolei przechodzimy koło Śląskich Kamieni i idziemy na Przełęcz Karkonoską, tam pierwszy punkt kontrolny. Nie zatrzymujemy się idąc w stronę Śnieżki. Przechodzimy koło Małego Szyszaka, mijamy Pielgrzymy, Słonecznik. Mieszanina chmur burzowych i cumulusów na tle niebieskiego nieba daje przepiękny widok na całą Kotlinę Jeleniogórkską. W oddali widzimy dalszą- jutrzejszą część naszej trasy. Dalej idziemy urwiskiem mijając w dole pom lewej piękny widok na schronisko „Samotnia” położone nad Małym Stawem. Nieopodal widać „Strzechę Akademicką”. Docieramy do Domu Śląskiego, u podnóża Śnieżki, tam szybka herbata, kolejne kanapki. Na Śnieżce jesteśmy nieco po 18 godzinie, to dopiero nasz 26 kilometr. Porównując zdjęcia z zeszłego roku, nie wiemy jak to się stało, że jesteśmy tu godzinę później, pewnie deszcz nas spowolnił. Na szczycie niesamowicie wieje, nie mamy zamiaru tu się zatrzymywać, zwłaszcza że schronisko tu ciągle nieczynne. Następnego dnia cała Śnieżka pokryta była białym puchem. Odczuwamy skutki nagłego ochłodzenia, zapowiadanego na ten weekend. Dalej ciągniemy w stronę Przełęczy Okraj, trzeba się tam zameldować przed 22, kto dotrze później jest automatycznie dyskwalifikowany. Przybywamy tam około 2030. Ciepły posiłek regeneruje nam siły, schodzimy na przełęcz i rozpoczynamy wędrówkę w Rudawy Janowickie. Wchodzimy w las na 5 godzin. Wyjdziemy z niego dopiero w Janowicach Wielkich i to będzie dopiero nasz 55 km.
Rok temu w tym lesie była tak duża wilgotność i lekka mgiełka, które tak odbijały światło z czołówki, że nic nie było widać. Trzeba było lamkę czołową trzymać w rękach.
Trzeba iść bo jest zimno, temperatura spadła do 8 stopni. Jest mokro, po intensywnych opadach deszczu. W lesie mnóstwo grzybów, świetnie je widać w świetle czołowych lampek. Nie myślimy o zbieraniu grzybów, nie ma na to czasu i odpowiednich koszy, nie po tu jesteśmy. Ale przy okazji zrodził się pomysł na przyszłe grzybobrania. Przy dobrym ledowym oświetleniu grzyby widać znacznie lepiej niż za dnia, a w nocy nie ma konkurencji, która może „wyzbierać” nasze grzyby.
Po drodze zaliczamy Skalnik (945 m.n.p.m. lekko po północy) i niekończące się zejście z niego, później Przełęcz Rudawską godzinę później. Na 3 punkcie kontrolnym jesteśmy o drugiej w nocy, Nie ma tu ogniska jak rok temu, nie było pozwolenia, a tym roku noc znacznie bardziej zimna.
Chwilę później zaliczamy „Wołek” Około 3 w nocy docieramy do Janowic Wielkich. Jest tu możliwość ciepłego posiłku, ale nie ma miejsca, gdzie można się ogrzać, stąd decyzja aby iść dalej. Opuszczamy Janowice, wspinamy się na „Różankę” około 4 nad ranem meldujemy się w 4 punkcie kontrolnym. Przez drogę krajową nr 3 w Radomierzu przeprowadza nas specjalna ekipa drogowa, zatrzymując ruch na trasie. Docieramy do Komarna nieco schodząc z trasy. Tam mamy krótki nocleg. Kąpiel, 1,5 godzinny sen, śniadanie i ruszamy dalej. Zejście z trasy zajęło nam 3 godziny. Ale dało energię i ogrzanie na dalszą część przejścia. Od tej chwili aż do końca będziemy już tylko w trasie. Ale dzień się już rozpoczął, nowe siły, nowa energia. Około 11 mijamy rozłożysty dąb, na którym widnieją drogowskazy na lewo Skopiec- 724m, na prawo Baraniec 723 m z charakterystycznym biało czerwonym masztem radiowym. Idziemy łąkami i lasami, zaliczamy 5 a potem 6 punkt kontrolny przy podejściu na Okole. Pogoda nie rozpieszcza nas. Ty, razem idziemy już w pełnym ekwipunku, bo co chwilę nawiedzają nas chmury deszczowe. Około 18 docieramy na Górę Szybowcową (87km wg mapy, u nas już 92). Tam żurek i ciepły posiłek regenerują nas całkowicie. Jeszcze mała kosmetyka, zmiana skarpetek i smarowanie nóg. Jest to bardzo ważny element drogi. Jedni smarują nogi wazeliną, lub innym „Cudokremem”. Odpowiednie obuwie, skarpetki i smarowanie stóp to podstawa, aby nie było pęcherzy. A dzięki pęcherzom dużo uczestników kończy wcześniej nie jedną górską wyprawę. Kolejna sprawa to paznokcie u nóg, muszą być krótko obcięte, zbyt długie zwłaszcza na paluchach mogą szybko doprowadzić do stanów zapalnych czy zejścia paznokcia. I na koniec kije do trekkingu. Znacznie ułatwiają dalsze wędrówki, podejścia pod stromizny nie są tak męczące, a pokonując trudne odcinki dróg, nie raz uchroniły nas przed upadkiem, właśnie dzięki szybkiemu podparciu się. Prawie wszyscy uczestnicy chodzili z kijami, do rzadkości należały osoby które ich nie miały.
Schodzimy z Góry Szybowcowej do Jeżowa Sudeckiego. Zaczynamy trudny, niezbyt dobrze oznakowany fragment trasy. Rok temu w lesie przed dojściem do „Perły Zachodu” w intensywnym deszczu zgubiliśmy drogę, przemoczeni musieliśmy zrezygnować. W tym roku byliśmy już dobrze zorganizowani. Od początku lata przeszliśmy te wszystkie odcinki osobiście z naszymi dziećmi i zrobiłem szczegółowy traking trasy w programie mapa.turystyczna.pl.
I oczywiście na Perłę Zachodu dochodzimy bezbłędnie około 20 godziny, nawet przed osobami, które wcześniej nas mijały. Pięknie i tajemniczo wygląda przejście przez rzekę Bóbr, mostkiem w całkowitej ciemności, dojście do tego mostku nieco karkołomne, przydałby się remont. Perła Zachodu oczywiście zamknięta, jest wesele, zresztą z oddali już było słychać biesiadną muzykę.
Spotykamy większą grupę osób, zawiązujemy grupę i dalej idziemy razem, korzystając z naszego trakingu. Mało osób wie jak dalej iść a z samą mapą w nocy i czasami w deszczu jest to wręcz niemożliwe. I tak dochodzimy do kolejnych punków kontrolnych. Po drodze przechodzimy przez krajową drogę nr 30. Ogrzewamy się na przyjaźnie do nas nastawionej Stacji benzynowej LOTOS. Pierwsze ogrzane pomieszczenie w dniu dzisiejszym, kawa stawia nas na nogi. Idziemy teraz nieoznakowanymi trasami. Grupa trzyma się nas mocno. Dziewiąty punkt kontrolny w Goduszynie, dziesiąty w Wojcieszycach. Jest już po północy, ogrzewamy się przy małym ognisku, robi się chłodno, trzeba dalej iść, ogrzewać się w marszu.
Po drodze okoliczni mieszkańcy wiedzą o trudach naszego przejścia. Albo czekają na nas z gorącą herbatą, albo zostawiają termosy z gorącymi napojami na stolikach przed domami.
Docieramy do Górzyńca około 3 w nocy (111km). Słabo oznakowany jest ten 11 punkt kontrolny. Znajdujemy go tylko dzięki przygodnie przejeżdżającej samochodem Pani, musimy trochę zawrócić z trasy. Wszyscy zgodnie przyznają, że punkt ten trudno zlokalizować tak tylko dzięki mapie. Ale tu jest takie małe obozowisko. Ognisko, trochę ciepła, niektórzy śpią przy ognisku, kawa herbata i drożdżówki, krótko i trzeba dalej iść. Zastanawiam się jak to będzie dalej, jaki przywita nas poranek i co z tymi prognozami, mówiącymi o 100% deszczu. Podążając dalej mijamy „Zbójeckie Skały”, jest 5 rano i robię ostatnie zdjęcie w nocy w jeszcze nie deszczowej aurze. Przed „Zakrętem Śmierci” zaczął padać deszcz, raz mocniej, raz słabiej i tak nam już towarzyszył prawie do samego końca. Zaczęło się robić nieprzyjemnie zimno, grupa się rozpadła, nie mogliśmy już czekać w strugach deszczu, zresztą tu droga była już prosta, oznaczona szlakami turystycznymi. Nawet z mapą było już bardzo prosto. Zaczęło świtać. Około 6 rano mijamy „Wysoki Kamień”. Na próżno szukamy 12 punktu kontrolnego. Nie znajduje się w oznaczonym miejscu. Dopiero starzy bywalcy znajdują busa z nr 12 na Rozdrożu pod Cichą Równiną (943m), znacznie dalej niż wyznaczony punkt na mapie. Pogoda coraz „lepsza” pada gęsty śnieg. Stąd mamy 6 km do Polany Jakuszyckiej. Droga asfaltowa, pokonujemy ją truchtem i to nas lekko rozgrzało. Na tym odcinku wiele osób zrezygnowało. Warunki pogodowe ekstremalne. Na Polanie Jakuszyckiej idziemy na szybkie hotelowe śniadanie, wkładamy coś suchego na siebie, wszystko co zostało w plecaku mamy już na sobie. O 8 30 mijamy ostatni punkt kontrolny (13), niby mamy 4 godziny na ostatnie 8 km, a każą nam się spieszyć. Początkowo droga przyzwoita, ale potem zaczęło się brnięcie po jeziorach wody i niby kładkach. Kładki co rusz się zapadały i nogi zrobiły się mokre. Już na to nie zwracamy uwagi. Nie obchodzą nas już kałuże, skoro w butach i tak woda. Dochodzimy do ostatniej naszej atrakcji, czyli dawnego toru saneczkowego. Tuż przed tym odcinkiem piękny kolorowy parasol, spod niego spoziera na nas obiektyw fotografa, robimy niby wesołe miny, ale w nadziei trzyma nas już tylko jedna myśl, że do końca już tylko parę kilometrów.
Tor saneczkowy okazał się torem przeszkód gorszym niż myśleliśmy. Droga z góry, wykroty, połamane drzewa, gałęzie i to wszystko w płynącym tam potoku. Zauważamy, że idąc potokiem wybieramy najlepszy wariant tej trasy i tak dochodzimy do Wodospadu Kamieńczyka, zbiegamy w dół po kocich łbach tej trasy, podchodzimy pod wyciąg. Jest jeszcze pół godziny, idziemy już wolno, wiemy, że zdążymy. Spotykamy tam Artura, który robi tę trasę już 6 raz. Ściągamy peleryny, ochraniacze z plecaków i razem we trójkę 15 minut przed końcem czasu przekraczamy linię mety. Emocje były, udało się. Jest zadowolenie, że pomimo wielu trudności na trasie jednak nam się udało. Zaliczyliśmy się do 40% uczestników tegorocznej edycji, który ukończyli trasę. Dostajemy dyplomy ukończenia. Popijając ciepłą herbatkę uczestniczymy w ceremonii zakończenia. Blisko jest samochód, ogrzewane fotele, wracamy do Jeleniej Góry. Tam czekał już na nas Morfeusz w ciepłej pościeli.
Jeszcze kilka dni trwało dojście do siebie, ale przeważało poczucie zadowolenia, że udało się! Nie było to takie proste. Wymaga to samozaparcia, przygotowania się, odpowiedniego ubrania, odżywiania, organizacji i przygotowania trasy. Jednodniowa trasa nie wymaga aż tylu przygotowań, 48 godzinny marsz to zupełnie inna bajka.
Pojawia się pytanie, po co to wszystko? Każdy zna własną odpowiedź. Kto nie chodzi, nie biega po górach nie ma pojęcia jaki to wyczyn, jaki wysiłek. Przejście przez to wszystko wzmacnia nas wewnętrznie, daje inne podejście do świata i do zadań, które jeszcze na nas czekają.