Wzdłuż Stanów Zjednocznonych 2007

Podróż wzdłuż Stanów Zjednoczonych, która od lat była moim marzeniem jak i chyba wielu nie tylko Amerykanów przytrafiła mi się dzięki przeprowadzce mojej siostry, która od wielu lat mieszka w Stanach. Termin podróży był nam nieco narzucony z góry innymi wydarzeniami. Ciekawe natomiast jest to, że udało nam się wstrzelić z pogodą pomiędzy falę ogromnych opadów śniegu w południowych Stanach pod koniec stycznia, które już ustępowały, a ogromnymi mrozami i również opadami śniegu, które prawie deptały nam po piętach. Udało się nam przejechać prawie po suchej nawierzchni drogi, większość dni była słoneczna.

Oprócz poranka w Elizabethtown, Kentucky, kiedy spadło troszeczkę śniegu, deszczu tuż przed samym San Francisco, jechaliśmy cały czas po suchej nawierzchni. 

Dzięki możliwości stałego dostępu do Internetu, stymulowany listami wielu moich znajomych i przyjaciół, z którymi utrzymywałem cały czas kontakt, po drodze spisywałem na bieżąco moje wrażenia z podróży. Na ich prośbę, jak i dla innych, którzy planują odwiedzenie Stanów czy przejażdżkę z jednego wybrzeża na drugie, postanowiłem się podzielić tym, co po drodze przeżyliśmy.

Głównie ze względu na pogodę, trasę z Bostonu do San Francisco przejechaliśmy jedną z południowych tras, gdyż na północy Stanów rozpoczynała się wówczas fala mrozów. Podróż rozpoczęliśmy w środę 31 stycznia 2007r.

Dzień pierwszy.

Poranek w Bostonie chłodny, budzimy się i wspólnie spożywamy śniadanie. Poszedłem jeszcze do pobliskiego parku zrobić zdjęcia kaczkom z brązu. Jest to moje ulubione miejsce, a kaczki te są jednym z symboli tego miasta, nawiązujące to znanej książki dla dzieci napisanej przez Roberta McCloskey „Make Way for Ducklings”. Zaczynamy pakowanie i powoli ruszamy w podróż. Zimno, ale świeci słońce i drogi są suche. Opuszczamy Boston, Massachussets, jedziemy na południe. Uciekamy z północy, gdzie za 2 dni przyjdą śniegi i tęgi mróz. Wjeżdżamy do Stanu West Virginia. Krajobrazy zmieniają się. Odnajdujemy obrazki podobne do krajobrazów z Polski, Niemiec, i nawet nazwy pojawiają się tego rodzaju, na pobliskich mostach czytamy: Polish Drive, German Road. Potem krajobraz staje się górzysty, przypomina autostradę z Neapolu na Sycylię. Górzysty teren, widać liściaste drzewa, obecnie bez szaty liści, przedzieramy się przez te górki. Zrobiliśmy niewiele mil, nocujemy w Harissburgu. Poszliśmy jeszcze wieczorem do restauracji na amerykańskiego steka, co prawda był on we włoskim stylu, dobrze że było niemieckie piwo, brakowało tylko akcentu polskiego, ale zmęczenie wybiło mi go z głowy.

Dzień drugi.

Następnego dnia zbieramy się i jedziemy dalej. Nic ciekawego do zobaczenia, droga i tylko droga, krótkie przerwy, zmiana i jazda dalej. Wjeżdżamy do Kentucky, znany mi z „Fried Chicken”. Wieczorem dojeżdżamy do Elizabethtown, tam już mocno zmęczeni idziemy jeszcze do baru cos zjeść. Godzina 21, a większość lokali już zamknięta. Zresztą tam gdzie trafiliśmy, też nie podali nam już pełnego menu. Kelnerki odziane tylko w stroje kąpielowe, a obsługa fatalna, głośne zachowanie klientów, zwłaszcza ciemnoskórych, nie pozostawia miłego wrażenia. Okolica trochę dzika, chyba nie za bardzo przystosowana do turystów, zwłaszcza o tej porze roku. Dzisiaj zrobiliśmy najwięcej mil, ponad 1000 km, lepiej to jednak brzmi w naszych jednostkach… Ale dobrze, uciekamy przed śniegiem i mrozami…

Dzień 3. 

Rano zbudziliśmy się w Elizabethtown, Kentucky. Za oknem śnieg, trochę paniki w TV, na Florydzie kolejny huragan nieźle narozrabiał. Po śniadaniu pojechaliśmy zwiedzać muzeum Coca- Coli. Jest to największe prywatne muzeum tego rodzaju na świecie, oprócz tego istnieją jeszcze muzea sponsorowane przez Firmę. Jeden z braci, producentów, osiedlił się tu kiedyś w tym mieście. Początkowo Coca Cola była lekarstwem, sprzedawano ją w aptece z dystrybutora, najczęściej pomagała na bóle głowy. Działała tu głównie kokaina, której obecnie już nie ma w składzie tego napoju. Biznes, butelkowanie i dalsza sprzedaż rozwinęły się później. Oglądamy pierwszą ręczną manufakturę, następnie przypominamy sobie jak wyglądały kiedyś dystrybutory, automaty do sprzedaży, reklamy, samochody rozwożące napoje. Na koniec w kafejce koło kasy nabywamy szklaneczkę napoju, za dawną cenę, czyli płacimy tylko 5 centów. Lekkie zmęczenie z rana, nie za bardzo spieszy się nam w trasę, bo i dzisiaj plan przewiduje mniejszą ilość kilometrów. Idziemy na kawę, potem jeszcze zupa chili, mały tościk, dopiero tak najedzeni ruszamy w dalszą drogę. Pada śnieg, ale tylko przez pierwsze 100 mil, potem robi się sucho, śnieg znika, charakterystyczny obrazek zza okna w okolicy, która tutaj nie jest przyzwyczajona do śniegu, to zielone pola pokryte białym nalotem i niekończące się białe płoty wyznaczające pastwiska dla koni.

Po drodze liczne drogowskazy do jaskiń krasowych, czas już nas ogranicza, ale warto tu kiedyś jeszcze przyjechać. Dojeżdżamy do Nashville, z daleka już widać wieżowce, charakterystyczne dla tego miasta. Wjeżdżamy do centrum, stwierdzamy, że nie mamy ochoty na zwiedzanie, a wiec kierunek Memphis, Tennessee. Droga już jest słoneczna, jazda jakaś bardziej nerwowa niż na wschodzie Stanów, ludzie gdzieś się śpieszą, wszyscy jadą dużo ponad normę prędkości, a więc trzeba się do tego dostosować. Wjeżdżamy do Memphis, jedziemy zobaczyć Graceland, dom rodzinny Elvisa Presleya, oczywiście zamknięte o tej porze. Przyjedziemy tu jutro, wiemy już gdzie to jest, okolica nie za ciekawa. Jedziemy w stronę downtown, tam wybieramy hotel, pokój na 7 piętrze z widokiem na ulice, wieżowce, przejeżdżające tramwaje. Idziemy przejść się po mieście. Chodzimy ulicami, jakieś wymarłe miasto, coś nam tu nie gra. Dochodzimy do Beale Street. Tam ulice tętnią życiem. Niechcący trafiliśmy na 23- coroczny Festiwal Bluesa. Atmosfera staje się tu podniosła. Z licznych lokali wydobywają się dźwięki muzyki miłej dla uszu. Kupujemy bransoletki, czyli karty wstępu do tych klubów, idziemy najpierw do „THE PIG”. Młoda artystka, mocnym głosem wypełnia całe wnętrze. Mały posiłek, idziemy dalej, wchodzimy prawie do każdego klubu. W jednym zainteresował nas głos czarnoskórej piosenkarki. Tam zatrzymaliśmy się na dłużej. Półfinały kończą się około północy, ale impreza trwa dalej. Do lokalu, wyglądającego jak te z lat 50, liczne plakaty na ścianach, scena jakby huragan po niej przeleciał, wypełnia się licznymi artystami, którzy akuratnie przechodzą. „Zapraszamy do jam-u”. Wchodzą kolejni, potrzebujemy perkusisty, TY? Możesz nam pomóc? Tak tworzy się sesja, która na długo pozostanie nam we wspomnieniach, wspaniałe kilka godzin bluesa i atmosfera, której nie da się opisać słowami. To trzeba tu być i to wszystko przeżyć. Atmosferę dodatkowo poprawia piwo, z napisem na szklance „BIG ASS BEER”, jakoś nie potrafię tego przetłumaczyć. Kupujemy płytę artystki o pięknym imieniu MS Zeno. Płytka, już nie oddaje tej atmosfery. Ta atmosfera należy to tych nielicznych chwil w życiu, dla jakich warto żyć.

Dzień czwarty.

Obudziły nas promienie słońca wdzierające się na 7 piętro hotelu z pięknym widokiem na okoliczne ulice. Po drugiej stronie hotelu przepływa rzeka Missisipi oraz widać most, którym po południu będziemy jechać dalej.

Wyszliśmy na krótki spacer po mieście, w poszukiwaniu kawy. Zimno, ale to zimno nie było aż takie przejmujące. Kawa jak i śniadanie hotelowe nie należy tu do przysmaków. Wracamy do hotelu, nie ma miejsca w małej loggii gdzie wszyscy spożywają ten poranny posiłek. W końcu jakaś rodzina zaprasza nas do swojego stołu. Okazuje się, że są uczestnikami Festiwalu Bluesa, ale wczoraj nie zakwalifikowali się do finału. Po śniadaniu szybkie pakowanie i w rytmie muzyki Paula Simona, jednego z jego utworów o nazwie „Graceland”, jedziemy właśnie do „Graceland, Graceland, Memphis, Tennessee”, tak pobrzmiewają słowa piosenki. Dojeżdżamy, parkujemy koło hotelu pod znaną nazwą: „Heart Break Hotel”, jest to też tytuł jednego z przebojów Elvisa. Kupujemy bilety i czekamy na mały mikrobusik, który zawozi nas na drugą stronę ulicy. Mijamy tłumy zwiedzających turystów. Wchodzimy do domu, który Elvis nabył za 100 000 dolarów w 1957r, mając wtedy 22 lata i dość dużą już popularność. Wszystkie informacje podczas zwiedzania wysłuchujemy ze słuchawek i z urządzenia, które po wciśnięciu odpowiedniego numeru- kodu, informuje nas gdzie jesteśmy. W rytm muzyki Presleya, kieruje nas do kolejnych pomieszczeń. Dom, jak na owe czasy, bardzo nowocześnie urządzony, jednak sypialnia i cała góra domu były przestrzenią prywatną Elvisa, goście tam nie wchodzili, jak i teraz zwiedzający. W piwnicy duży pokój w stylu hawajskim, z doskonałą akustyką, gdzie czasami było studio nagraniowe. Niżej pokój telewizyjny, tam zbytek jak na owe czasy, gdzie non stop chodziły 3 telewizory, bo Elvis lubił być na bieżąco ze wszystkimi wiadomościami. Między pomieszczeniami -korytarz, cały w lustrach. Kolejne budynki w posiadłości, to zbiory trofeów Elvisa. Wrażenie robi potężny korytarz, którego ściany boczne zdobią złote i platynowe płyty, za nagrania wydane w ilościach ponad miliona egzemplarzy. W innym pomieszczeniu kolejne nagrody i stroje Elvisa, które były jak to mówią Amerykanie, „outstanding,” jak ja tamte czasy. Całość jego różnych kolekcji świadczy o wielkich zainteresowaniach Elvisa. Ponadto kolekcja motocykli, samochodów, 2 samoloty wewnątrz komfortowo wyposażone, świadczą, że był to człowiek niepośledni, z którego Amerykanie mogą być w pełni dumni. Elvis wciąż „żyje” i będzie żył jeszcze przez wiele lat.

Czas nagli, zostawiamy Elvisa i jedziemy dalej, przekraczamy rzekę Missisipi i pośrodku rzeki wjeżdżamy do Stanu Arkansas. Zatrzymujemy się dwa razy na krótkie postoje i tyle widzimy z tego stanu. Po południu wjeżdżamy do kolejnego Stanu, Oklahoma. Drogi tu już są trochę gorszej jakości. Ruch coraz mniejszy. Szukamy miejsca do spania, ale przemierzamy mile i wszędzie ciemno, po drodze zatrzymujemy się na kolację w barze. Jedna z informacji głosi, ze ten Stan produkuje tyle wieprzowiny, że można z tego wyżywić 10 milionów ludzi na świecie. Pokrzepieni dobrym jedzeniem przemierzamy dalsze mile, późną nocą docieramy do Oklahoma City

Dzień piąty

            Zaczął się jak zwykle w pokoju hotelowym. Można było skorzystać z hotelowego fitness, potem śniadanie, jak zwykle amerykańskie, czyli zaraz potem już człowiek jest głodny.
Plany dość duże na dzisiejszy dzień, ale tak w ogóle to tylko trasa. Wjeżdżamy na mocno zniszczoną autostradę, kierujemy się do centrum Oklahoma City. Chcemy zobaczyć 
jeden z budynków zaprojektowanych przez Franka Lloyda Wrighta. Okazuje się, że wszystko w tym Stanie jest na bakier, nawet informacja o tym budynku. W folderze reklamowym podają nazwę ulicy, jakby to było w centrum Oklahoma City,  a faktycznie jest w innym mieście oddalonym o jakieś 40 mil. Jak to nam jeden kolega powiedział,  Oklahomę należy przejechać z zamkniętymi oczami, a wiec ruszmy w dalsza drogę. Wrażeń dzisiaj się nie spodziewamy za wiele, tylko mile czy jak kto woli kilometry, ale już powoli zaczynam się przyzwyczajać do tych innych jednostek. W Bostonie, a szczególnie w Chicago dzisiaj mrozy, w Chicago nawet dochodzące do minus 30 stopni Celsjusza. U nas też mróz, trochę nawet przejmujący, ale na słońcu jakoś tak tego za mocno się nie czuje. W końcu to tylko minus 5 Celsjuszy. Oklahoma jest inaczej zwana jako „Red Carpet Country” i faktycznie jak tylko widać jakieś wykopy, to wszędzie wystaje czerwona ziemia. Zmienia się to diametralnie, gdy po południu wjeżdżamy do Teksasu. Zupełnie inne krajobrazy i inny kolor ziemi, jakby nożem uciął. Zaczyna się równinny krajobraz, rozległa wypłowiała preria i charakterystyczne w tle czarne krowy. Trzy tygodnie temu w tych okolicach jeździło się tunelami ze śniegu, dzisiaj już tylko gdzieniegdzie kępki szybko topniejącego śniegu, temperatura się podnosi. 
W samochodzie nie musimy już używać ogrzewania, ogarnia nas przyjemne ciepło, oczywiście tylko na słońcu. Jakość dróg też się zmienia na lepsze. Czasami przejeżdżając koło farmy, w nozdrza uderza nas zapach zbyt dużej ilości zgromadzonego nawozu, przyśpieszamy. Za kilka godzin przekraczamy granicę Nowego Meksyku. Tu kilka miłych 
niespodzianek. Zegar znowu cofamy o godzinę do tyłu. Jedziemy na zachód, wprost na zachodzące słońce. Świeci tak mocno i nisko nad ziemią, że prawie nie daje się prowadzić samochodu. Około 19. 30 słońce zachodzi, ale to jeszcze nie koniec wrażeń. Wjeżdżamy w niesamowicie dużą przestrzeń, niebo się podniosło, świat jakby się nagle powiększył. Po zachodzie pozostaje zorza, przeplatająca się z błękitem, niebo poorane gdzieniegdzie przez białe ślady pozostawione po samolotach. Te widoki podziwiamy przez około godzinę, zanim się zupełnie nie ściemni. Inna miła niespodzianka, to „speed limit”, tutaj jak do tej pory największy, bo aż 75 mil na godzinę, możemy bardziej wcisnąć pedał gazu. Zmęczenie daje o sobie znać, ale zbliża się miejscowość o pięknej nazwie Santa Rosa. 

Zmęczeni podróżnicy od wielu lat tu się zatrzymywali, zauroczeni pięknymi jeziorami. Jedni zostawali tu na kilka dni, inni już na całe życie. Tu też poznajemy historię drogi 66 (Route 66), która od pewnego czasu pojawiała się wzdłuż naszej trasy. Droga, „Route 66” w swojej pierwotnej postaci biegnie od Chicago, Ilinois do Santa Monica, Kalifornia. Była pierwszą drogą, która połączyła oba wybrzeża Stanów. Dla Amerykanów stanowi pewien symbol narodowy. 

Obecna tu autostrada nr 40 jest częścią historycznej drogi 66, która została otwarta tu w roku 1927. W 1937 roku przebieg tej drogi został nieco zmieniony, w 1972 roku zastąpiła ją 
częściowo autostrada międzystanowa I- 40, jednak korzystając z 3 wyjazdów w okolicy, można wjechać na historyczną cześć tej trasy. W licznych miejscach tego miasta do dziś spotyka się jeszcze dawne oznaczenia słynnej trasy. Droga 66, uczęszczana  przez motocyklistów, została przez nich nazwana „Amerykańską Nową Główną Ulicą”. Wiele się o tej drodze mówi, przejeżdżając też wcześniej przez Teksas zauważyliśmy kierunkowskaz do Muzeum „Drogi 66”, czas nam jednak nie pozwolił tam zajechać.
Jednakże, kto jedzie drogą 66, musi koniecznie tu zajechać i odwiedzić Santa Rosę. Wszyscy podróżujący między wybrzeżami Ameryki właśnie tutaj zawsze znaleźli schronienie i posiłek, w licznych tutejszych kafejkach czy restauracjach. Odwiedzamy jedną z nich o nazwie Silver Moon, aby się trochę posilić, nabrać sił. Jedną z fanek tej restauracji to Angelina Jolie, można tu w środku zobaczyć jej zdjęcia. Wracamy do hotelu. Nie czujemy już takiego zimna, jakie jeszcze było tego dnia rano. W rozpiętej kurtce, powoli i miło wracamy do hotelu.

Dzień szósty. 

Ach jak to miło było wstać, kiedy od rana świeci piękne słońce. Wychodzę na zewnątrz do samochodu i jest mi gorąco, zrzucam wszystko z siebie, do krótkiego rękawka. Po porannej kąpieli w basenie hotelowym i śniadaniu ruszamy dalej. Ledwo wyjechaliśmy poza hotel, już ogarnia nas głód i troska przed długą trasą, zaraz koło hotelu zatrzymujemy się u Denny’sa na kanapeczki z bekonem.

Jesteśmy w miasteczku, które mocno żyje historią drogi 66. Przejeżdżamy przez centrum, celowo nie zjeżdżamy od razu na autostradę. Przejeżdżamy historyczne odcinki drogi 66, i te pierwotne i te późniejsze. Przy okazji obmywamy samochód na myjni z soli, która w dużych ilościach zalegała na karoserii. W tych okolicach i dalej soli się już nie używa. 

Ciekawe, dzwonimy do Bostonu, tam temperatura około minus 18 stopni, a nam się udało uciec w tropiki. Szybko to się dzieje. Zrobiliśmy rezerwację dzisiaj przez Internet do hotelu koło Grand Canyon. Nawigacja pokazuje, że przed nami 9 godzin jazdy. Nasz nawigator jest bezwzględny w szacowaniu drogi. Tyle godzin jazdy i żadnego zmiłuj się. Już w czasie poprzednich dni zorientowaliśmy się, że tutaj z drogą nie ma żartów, określoną ilość mil trzeba przejechać i to zajmuje ściśle określoną ilość czasu. Nie ma tak jak w Europie, zwłaszcza w Niemczech, gdzie trochę mocniej naciśnie się gaz i nadrobi chwile porannego lenistwa. Tu prędkość jest stała, określona górną granicą limitu prędkości, możemy ją maksymalnie przekroczyć o kilka mil i to w ciągu całego dnia trasy daje oszczędności niecałej godziny. Postoje jednak muszą się ograniczać do paru minut. Jeśli nie ma narzuconego rygoru w czasie drogi, to odliczając czas na postoje, tankowanie i posiłki, czas wyliczony przez nawigację na początku trasy jest faktycznym czasem, kiedy przybędziemy na miejsce. Włączam tempomat, osiągam stałą prędkość kilku mil ponad dopuszczalną normę i zaczynam kręcić kółkiem kierownicy to w jedną to w drugą stronę. Samochód sam jedzie jak na automatycznym pilocie, a jednocześnie urządzenie to zapobiega powstawaniu odleżyn na pięcie od przymusowego ciągłego wciskania pedału gazu. Droga monotonna. Zbliżamy się do Albuquerque, New Mexico dużej aglomeracji. Świadczy o tym chociażby ilość wyjazdów z autostrady w ilości 17. Miasto położone trochę wyżej niż miejscowość, której nocowaliśmy, widać to po większej ilości śniegu dookoła, szybko on topnieje tworzą się liczne cieki wodne. Nowy Meksyk jest dość zadbanym stanem, wszystko jest tu w kolorach prerii, nawet betonowe konstrukcje mostów są koloru brzoskwiniowego, z indiańskimi wzorkami, czego nie zauważyłem do tej pory gdziekolwiek indziej. Po godzinie jazdy śnieg już znika. Krajobraz robi się równinny, potem znów pojawiają się góry. Gdy formy skalne są coraz piękniejsze, wjeżdżamy do Arizony. Właśnie teraz około godziny 16- tej, pojawia się niesamowita przestrzeń pokryta błękitem przyozdobionym gdzieniegdzie niewielką chmurką. Niebo nad nami rozciąga się aż do kosmosu, jakie to wszystko jest niesamowite. Słońce mocno przypiekało dzisiaj, czasami musieliśmy włączyć nawet klimatyzację. Gwiazda nasza, chyląc się ku zachodowi staje się dla nas coraz bardziej męcząca i kłopotliwa. Jedziemy wprost na jej tarczę, trudno się nią nie patrzeć, przed oczami tworzą się mroczki. Na tą ostatnią chwilę zjeżdżamy na stację benzynową, nie tylko zatankować, ale i poczekać na zachód, aby nie męczyć dłużej oczu. Po chwili znowu jazda, bo czas biegnie nieubłaganie, i mocno nas ogranicza, a Ameryka to duży kraj. Niebo robi się marmurkowe, ale po chwili w miejscu gdzie zaszło słońce tworzy się pasek pięknej czerwieni przemieszanej z pomarańczem i żółcią, potem nastaje już tylko ciemność. A nad horyzontem nad nami kilka chmurek ułożyło się jakby w znak wyciągniętych ku nam rąk, jakby w geście powitalnym ku zachodniemu wybrzeżu.

Szukając hotelu, zdążyliśmy już wjechać do Parku. Byliśmy już na punktach widokowych, ale dopiero jutro zobaczymy coś więcej. Szybka kolacja i idziemy spać, jutro trzeba będzie wstać wcześniej.

Dzień siódmy.

Po porannym relaksie w hotelowym jacuzzi, śniadanie kontynentalne, czyli prawie nic. Jak ktoś chce więcej, to można sobie zamówić oczywiście za dodatkową opłatą. Zadowalam się szklaneczką soku pomidorowego i kanapkami z dżemem. Wsiadamy do samochodu i jedziemy do Parku Narodowego Grand Canyon, czyli Wielkiego Kanionu Kolorado. Nawet nie wiemy, że jesteśmy na wysokości około 2500 metrów nad poziomem morza, jadąc samochodem, pokonując wzniesienia, ciągle się wspinaliśmy. Trochę czuje się te zmiany ciśnienia. Parkujemy i już widzimy pierwsze krajobrazy, ale gdy dotarliśmy do miejsca widokowego, to już ogrom kanionu dech zapiera w piersi. Nie można się wszystkim od razu nasycić, robimy mnóstwo zdjęć, aby te momenty jeszcze kiedyś wspominać. Idziemy do centrum informacji, stamtąd jedziemy autobusem kawałek dalej, zobaczyć miejsce o nazwie „Ooh Aah Point”. Pytamy się, co to znaczy, jeden z pracowników powiedział nam, że jak zejdziemy kawałek w dół, to zobaczymy. I faktycznie, ooooohom i aaachom nie było końca. Znowu seria zdjęć, widoki faktycznie niezapomniane, niesamowita przestrzeń, gra kolorów i wysokości powodujące czasami lęk przestrzeni.

Ale musimy wspinać się z powrotem do góry. Wracamy do samochodu i jedziemy na lotnisko, tam czeka na nas o 13 niewielki samolot, którym lecąc w ciągu godziny, oglądamy 100 najpiękniejszych mil tego jednego z siedmiu cudów natury na świecie. Aparat fotograficzny jak nigdy strzela jak karabin maszynowy. Właściwie spust odpala się sam, automatycznie.

Po samolocie lekka konsternacja czy idziemy na obiad, czy do kina na 3-D wycieczkę po kanionie. Lekko kręci się nam w głowie po turbulencjach samolotu. Głód trochę doskwiera, siadamy do samochodu, wybieramy wariant trzeci i jedziemy na południe do malowniczej miejscowości SEDONA*, oddalonej od naszego miejsca o jakieś 100 mil. Znana jest ona z pięknych czerwonych form skalnych o różnych nazwach, które wielokrotnie przewinęły się nam na obrazie westernów, namiętnie oglądanych w dzieciństwie. Formy skalane o takich nazwach jak „Bell Rock”, „Cuorthouse Butte” „Cathedral Rock”, „Coffe Pot Rock” i inne. Cuorthouse Butte, leżące koło Bell Rock, jakby się jej uważniej przypatrzeć, można na jej szczycie dojrzeć twarz leżącego Indianina, podobnie jak w Tatrach śpiącego rycerza na Giewoncie. Podjeżdżamy na parking koło Bell Rock, wysiadamy z samochodu, a tu ciepło,  jak w środku lata. Moja kurtka zimowa już rano powędrowała do walizki, ale tutaj to było mi gorąco nawet i w tym, co miałem na sobie. A w Bostonie dalej śnieg i poniżej minus piętnastu Celsjuszy. Rezerwację hotelu robimy dzisiaj z folderu reklamowego, który rano zabraliśmy ze stacji benzynowej. W hotelu nie zabawiliśmy nawet 10 minut, bo czas nas goni, zbliża się zachód słońca. Pani na recepcji powiedziała nam o pięknych widokach pod koniec dnia przy „Cathedral Rock.” W ostatniej chwili tam podjeżdżamy, seria zdjęć. W końcu głód daje o sobie znać coraz bardziej, wrażeniami już nie możemy się karmić, od rana nic w ustach, oprócz paru łyków wody i kilku kawałków czekolady. Jedziemy do centrum miasta, które wygląda jak obrazek z westernu, trochę w bardziej nowoczesnej wersji. Znajdujemy meksykańską restaurację, w której zamawiamy oczywiście amerykańskiego steka. Powoli głód opada. Chodzimy po centrum, w jednym lokalu oglądamy galerię zdjęć z westernów tu nakręconych, miła rozmowa z właścicielką. Dostaliśmy listę ponad 50 tytułów westernów, które powstały tych okolicach, na niektórych zdjęciach widzimy nawet Elvisa Presleya, Johna Wayna i innych. W ostatniej chwili, tuż przed zamknięciem supermarketu, o 21 kupujemy jeszcze wodę i mleko na jutro na śniadanie do kawy. Wszystko dzisiaj było takie napięte do ostatniej minuty.

* SEDONA, starożytny odpowiednik nazwy tej miejscowości to SIDONIA, czyli Sodoma po polsku. Starożytna miejscowość położona nad Morzem Śródziemnym, niedaleko rzeki Jordan i morza Galilejskiego, wspominana w dziełach Homera i w Starym Testamencie, znana z prac licznych artystów w metalu i we szkle. Grecka mitologia wspomina o fenickim królu Phoeniksie i jego córce Sidonii. Ta alegoria została i tu przeniesiona, córka jest blisko ojca, a miasto Phoenix, leży trochę bardziej na południe Stanu Arizona.

Dzień ósmy.

Już trudno zacząć od tych samych słów, oczywiście piękna i słoneczna pogoda z rana, kawa poranna tym razem wypita została na balkonie z widokiem na jedną z tych pięknych czerwonych form skalanych, o nazwie „Capital Butte” miejscowości Sedona. Hotelowe śniadanie do 10, to nas ratuje, do tej pory zawsze było tylko do 9. Wydaje się, że miejscowość artystów, znanych z późniejszego wstawania chyba wpłynęła na te godziny pracy hotelu.

Wciąż nie możemy się nadziwić jak nam się udało wstrzelić z pogoda między potężny atak zimy sprzed 3 tygodni i obecne mrozy w Bostonie, (dziś minus 18 Celsjuszów), czy duże opady śniegu, teraz w okolicach Nowego Yorku i w Zachodniej Virginii, gdzie niedawno przejeżdżaliśmy.

Jeszcze raz podziwiamy piękne formy skalne Sedony i zaczynamy wspinaczkę serpentynami z powrotem do autostrady I-40. Z 1300 metrów wyjeżdżamy na 2000, do miejscowości Williams, znanej i charakterystycznej na szlaku drogi 66. Tu czas jakby się trochę zatrzymał.  Miasto to założone, w 1881r, przez słynnego trapera Billa Williamsa, jest wpisane w listę narodowych zabytków USA. Większość budynków powstała tu na początku XX wieku i…  chyba niewiele od tamtej pory tu się zmieniło. Miejscowość ta zwana jest również bramą wjazdową do „Wielkiego Kanionu”. Posilamy się w miejscowym barze meksykańskim, później idziemy na kawę i znowu w drogę. Pogoda dzisiaj wybitnie letnia, ściągam buty i prowadzę samochód na bosaka, nawet od czasu do czasu włączamy klimatyzację, ukrop nie do wytrzymania. Po drodze znikają oznaczenia i kierunkowskazy drogi 66, rozstajemy się z nią, my podążamy na północ, słynna droga biegnie w kierunku Los Angeles.

O 16. 45 przekraczamy granicę ostatniego stanu, wjeżdżamy do Kalifornii. Powoli zbliżamy się do celu naszej podróży. Zaraz na początku, wszyscy muszą zjechać na punkt kontrolny. Wygląda ta jak granica. Pytają nas skąd i dokąd jedziemy i czy nie przewozimy żywności. Musimy otworzyć bagażnik, szukają ewentualnie lodówki, ale wszystko, co mieliśmy już dawno zjedliśmy. Przesuwamy zegarki o godzinę do tyłu, znowu o godzinę młodsi, jesteśmy teraz w strefie czasowej Pacyfiku. Oglądamy zachód słońca, dzisiaj trochę chmur było z początku, ale zachód wyglądał jak wjazd do pieca hutniczego, z tym, że słońce już tak nie oślepiało jak kilka dni temu. Krajobraz górzysty, duża przestrzeń, ale nie taka, jaką widzieliśmy wjeżdżając do Arizony. Chmury i kolory po zachodzie słońca tworzą rozmaite bajkowe kolory. Trochę szybciej zapada zmrok, robi się nawet chłodno. Jedziemy najkrótszą drogą do SF. Nie mamy już sił na zwiedzanie Las Vegas i Los Angeles. Wybieramy widoczny z dala hotel i tam już zostajemy.

Dzień dziewiąty

Rano pogoda słoneczna, muszę powiedzieć, że stres podroży już trochę mi minął. Zostało jednak do przebycia jeszcze jakieś 300 mil, czyli około 500 km. Już powoli mamy dość tego koczowniczego życia, mimo, że noce spędzamy w dobrych hotelach, jemy na okrągło, nawet kilka razy dziennie i jak się nam wydaje trochę za dużo, ale jednak stres podroży trochę nas rozłożył. Powoli też puszczają nam nerwy. Niestety taka podróż wymaga pewnego postępowania, noclegi musi być w miarę komfortowych warunkach, podobnie należy się należycie odżywiać. Jeśli tego nie ma, to szybko można w czasie takiej drogi zasłabnąć czy mieć większy kryzys. Nie wyobrażam już sobie jazdy przez całą noc, bez snu, jak to się kiedyś robiło, co prawda było to w lecie. 

Pogoda z początku słoneczna, droga sucha, później zaczęło się chmurzyć, zrobiło się nawet trochę ponuro. Po 200 milach zaznałem kryzysu. Poczułem straszną słabość. Mogę powiedzieć, że podróż rozłożyła mnie na łopatki. Szybko zjechałem na „rest area”, zamieniliśmy się miejscami. Ale kryzys dotknął nie tylko mnie. Szukamy zjazdu, gdzie można coś zjeść. Po drodze wjeżdżamy na pobliska farmę, kupujemy pomarańcze, mandarynki, orzechy, pistacje. Rozmawiamy z właścicielką. Wspomina ona mrozy sprzed miesiąca, kiedy to część zbiorów uległa zniszczeniu. Trochę ich przemroziło, ale dla nich to była prawie klęska narodowa. Wcześniej po drodze widzieliśmy już drzewka pomarańczowe z licznymi pożółkłymi liśćmi. Dostajemy namiary na dobrą restaurację w okolicy. Wspaniałe jedzenie, trochę dodaje nam energii. Zostaje 100 mil do końca i niestety mało sił. Najgorsze sto ostatnich mil. Czujemy ogrom tej podróży i nie kończącą się drogę. Już chcielibyśmy być na miejscu, a droga i czas płyną bardzo powoli. W końcu pojawił się zapowiadany do kilku dni deszcz. Z początku mały, a potem ulewa, spowolniło nas to jeszcze bardziej. Już myśleliśmy, że nigdy nie dojedziemy. Piękna zieleń dookoła na wzgórzach otaczających San Francisco. Wspaniałe powietrze, ciepło, 19 stopni Celsjusza. Nie dziwię się, że jest to jedno z najmilszych miast na świecie. Temperatury w ciągu roku nie są tu aż tak uciążliwe.

W końcu parę minut po 17, zajeżdżamy pod nasze miejsce docelowe. Nie trzeba będzie jutro rano się zrywać i lecieć dalej. Zgasiliśmy silnik. Pogratulowaliśmy sobie przebytej trasy. Przejechaliśmy drogę 3917 mil, czyli 6303km. Dużo, około 1/7 obwodu ziemi.

Nie powiem, że oboje przeżyliśmy potężny stres przez całą podróż, chyba głównie ze względu na to, jaką pogodę zastaniemy kolejnego dnia i czy zdążymy na czas przyjechać. Nie był to wypoczynek wakacyjny. Dużo stresu odjęła nam nawigacja, droga zawsze była dobrze zaplanowana, wiedzieliśmy też, kiedy dotrzemy do celu.

Było też kilka takich sytuacji, kiedy jechaliśmy po podrzędnych drogach, których nie wyśledzilibyśmy z żadnej mapy, a które to rozwiązania dzięki nawigacji znacznie skracały czas przejazdu. Nie mówiąc już o bezbłędnym poprowadzeniu nas w tak wielkiej aglomeracji jak San Francisco.

Podroży koniec, mimo tego, że jesteśmy trochę, a nawet bardzo zmęczeni, idziemy zaraz na zwiedzanie tego pięknego miasta.